Mira Grant - Przegląd
Końca Świata: BLACKOUT
(SQN, 2014)
W pierwszej części Mira Grant była zbyt leniwa, by sprawdzić,
komu Kościół przyznaje status męczennika. To źle wróżyło – nie chciało się
robić banalnego researchu. W drugiej części autorka pocałowała research
na do widzenia, przypisując jedną duszę na jedno DNA (na co rzekomo ochoczo miałyby
się zgodzić wszystkie religie, filozofie i ideologie świata! – nie, naprawdę!), co
umożliwia klonowanie ludzi bez oporów moralnych, i poczęła bawić się w zaczarowane
klony rodem z najlichszego sci-fi, gdzie cała wiedza o kodzie
genetycznym czy też powstawaniu połączeń neuronowych (kwestia pamięci i
tożsamości) została bezpardonowo wyrzucona przez okno. Nie, u Miry Grant mamy
magiczne klony, które w magiczny sposób mają tożsamość oryginału, łącznie z
caluteńką pamięcią (transfery wspomnień, fotokopie synaps, szkoda, że jeszcze
nie jakieś cudeńka ze Star Treka). Można czasem mieć problem z
rozwinięciem u klonu kręgosłupa, ale nie kopii jaźni (magia!). To, papierowi,
irytujący, schematyczni bohaterowie i przeciwnicy nadający się na głównych
wrogów z serialu Scooby-doo, sprawiło, że ucieszyłam się, iż wreszcie
zakończę tę lichą, oszukańczą serię, która zwiodła mnie obietnicą rzekomo
logicznego, przekonująco odmalowanego świata.
Bohaterowie nadal są nudni ponad miarę i mówią jak z
hollywoodzkiego podręcznika dla scenarzystów „Jak stworzyć bandę cool
dzieciaków, którzy myślą, że są dowcipni, i sprzedać to tępej młodzieży –
schematy i banały”. Ale autorka postanowiła kompletnie zaniżyć poziom, tak więc
Shaun (który miał być chyba nieszczęśliwy do szaleństwa, ale w dalszym ciągu
jest jedynie denerwujący) łączy się z klonem siostry, którą zabił, i okazuje
się, że on i Georgia już od dawna byli kochankami. Tak, bo to przecież
NIEMOŻLIWE, by rodzina, zwłaszcza przybrana, nie genetyczna, mogła kochać się
na śmierć i życie. Nieeeeeeeeee – jak chłopak i dziewczyna troszczą się o
siebie, to nie mogą być ani przyjaciółmi, ani rodzeństwem. To jasne, że MUSZĄ
ze sobą spać – łóżko jest najważniejsze i żadne inne wyjaśnienie nie wchodzi w
grę. Co za straszliwa płycizna! Co za żenada! Co za niesmak! Pomijając jednak
to dno fabularne, do jakiego autorka sprowadziła relacje bohaterów, wątpię, czy komukolwiek udałoby się jej wyjaśnić, że brak tej samej krwi nie czyni związku brata i
siostry mniej obrzydliwym, tak jak związek niegenetycznego ojca z niegenetyczną
córką nie stałby się przez to normalny (co nie pozwala mi patrzeć bez odrazy na
Woody’ego Allena na ten przykład). No, ale mamy tu magiczne klony z magicznym kopiowaniem
jaźni i bohaterów o głębi przemyśleń malutkiej kałuży, więc dotykanie tak
delikatnych kwestii jak wychowanie, odpowiedzialność czy etyka raczej nie ma
sensu.
Naprawdę, chyba tylko głód lekkiego, niewymagającego myślenia
czytadła sprawił, że tak lekko potraktowałam poprzednie części. Ostatnie
nadzieje łączyłam z jakimś tragicznym zakończeniem na masową skalę (w końcu
tytuł „blackout” mógłby to sugerować). A z drugiej strony, po przebrnięciu
przez tony najlichszych banałów, czego mogłam się spodziewać, jak nie: „Żyli
długo i szczęśliwie?”. Prostuję – zakończenie brzmi „żyli dość długo i dość
szczęśliwie”. Tak! Scooby-dooby-doo!
Gniot! Gniot! Po trzykroć – gniot!