wtorek, 12 sierpnia 2014

Przegląd Końca Świata: BLACKOUT


Mira Grant - Przegląd Końca Świata: BLACKOUT
(SQN, 2014)


W pierwszej części Mira Grant była zbyt leniwa, by sprawdzić, komu Kościół przyznaje status męczennika. To źle wróżyło – nie chciało się robić banalnego researchu. W drugiej części autorka pocałowała research na do widzenia, przypisując jedną duszę na jedno DNA (na co rzekomo ochoczo miałyby się zgodzić wszystkie religie, filozofie i ideologie świata! – nie, naprawdę!), co umożliwia klonowanie ludzi bez oporów moralnych, i poczęła bawić się w zaczarowane klony rodem z najlichszego sci-fi, gdzie cała wiedza o kodzie genetycznym czy też powstawaniu połączeń neuronowych (kwestia pamięci i tożsamości) została bezpardonowo wyrzucona przez okno. Nie, u Miry Grant mamy magiczne klony, które w magiczny sposób mają tożsamość oryginału, łącznie z caluteńką pamięcią (transfery wspomnień, fotokopie synaps, szkoda, że jeszcze nie jakieś cudeńka ze Star Treka). Można czasem mieć problem z rozwinięciem u klonu kręgosłupa, ale nie kopii jaźni (magia!). To, papierowi, irytujący, schematyczni bohaterowie i przeciwnicy nadający się na głównych wrogów z serialu Scooby-doo, sprawiło, że ucieszyłam się, iż wreszcie zakończę tę lichą, oszukańczą serię, która zwiodła mnie obietnicą rzekomo logicznego, przekonująco odmalowanego świata.

Bohaterowie nadal są nudni ponad miarę i mówią jak z hollywoodzkiego podręcznika dla scenarzystów „Jak stworzyć bandę cool dzieciaków, którzy myślą, że są dowcipni, i sprzedać to tępej młodzieży – schematy i banały”. Ale autorka postanowiła kompletnie zaniżyć poziom, tak więc Shaun (który miał być chyba nieszczęśliwy do szaleństwa, ale w dalszym ciągu jest jedynie denerwujący) łączy się z klonem siostry, którą zabił, i okazuje się, że on i Georgia już od dawna byli kochankami. Tak, bo to przecież NIEMOŻLIWE, by rodzina, zwłaszcza przybrana, nie genetyczna, mogła kochać się na śmierć i życie. Nieeeeeeeeee – jak chłopak i dziewczyna troszczą się o siebie, to nie mogą być ani przyjaciółmi, ani rodzeństwem. To jasne, że MUSZĄ ze sobą spać – łóżko jest najważniejsze i żadne inne wyjaśnienie nie wchodzi w grę. Co za straszliwa płycizna! Co za żenada! Co za niesmak! Pomijając jednak to dno fabularne, do jakiego autorka sprowadziła relacje bohaterów, wątpię, czy komukolwiek udałoby się jej wyjaśnić, że brak tej samej krwi nie czyni związku brata i siostry mniej obrzydliwym, tak jak związek niegenetycznego ojca z niegenetyczną córką nie stałby się przez to normalny (co nie pozwala mi patrzeć bez odrazy na Woody’ego Allena na ten przykład). No, ale mamy tu magiczne klony z magicznym kopiowaniem jaźni i bohaterów o głębi przemyśleń malutkiej kałuży, więc dotykanie tak delikatnych kwestii jak wychowanie, odpowiedzialność czy etyka raczej nie ma sensu.

Naprawdę, chyba tylko głód lekkiego, niewymagającego myślenia czytadła sprawił, że tak lekko potraktowałam poprzednie części. Ostatnie nadzieje łączyłam z jakimś tragicznym zakończeniem na masową skalę (w końcu tytuł „blackout” mógłby to sugerować). A z drugiej strony, po przebrnięciu przez tony najlichszych banałów, czego mogłam się spodziewać, jak nie: „Żyli długo i szczęśliwie?”. Prostuję – zakończenie brzmi „żyli dość długo i dość szczęśliwie”. Tak! Scooby-dooby-doo!


Gniot! Gniot! Po trzykroć – gniot!