środa, 17 sierpnia 2016

Pogrzebane życie


Allen Eskens – Pogrzebane życie
(Burda Książki, 2016)

„Joe Talbert ciężko pracuje, żeby wyrwać się z domu i rozpocząć studia na Uniwersytecie Minnesota, ale matka alkoholiczka, która nie jest w stanie zapewnić należytej opieki jego autystycznemu bratu, wciąż domaga się od niego pieniędzy i pomocy. Życie Joego odmienia wizyta w domu opieki w Richfield, gdzie ma przeprowadzić wywiad z interesująca osobą na zaliczenie z angielskiego.
Joe wybiera Carla Iversona, skazanego przed laty za gwałt i zamordowanie czternastolatki. Wypuszczony z więzienia umierający na raka trzustki Carl zgadza się opowiedzieć Joemu swoją historię. Za namową Lili Nash, atrakcyjnej sąsiadki i studentki, Joe zagłębia tajniki procesu Carla.”

Macie czasem wrażenie, że książka pisana jest tak, jakby ktoś skrupulatnie wypełniał formularz? Takie jest właśnie „Pogrzebane życie” – to nie tylko wyjątkowo lichy kryminał i nędzna powieść obyczajowa, ale tekst tak rażący sztucznością, jakby tworzono go przez wypełniane rubryczek. Dialogi, narracja, wszystko tu ocieka sztampą, sztywnym osadzeniem w fabularnych ramach, których autor pewnie nauczył się na jakimś kursie, i których panicznie boi się przekroczyć. Chociaż jest jedna postać, która bardziej niż sztuczna jest zwyczajnie nieprawdopodobna – przepraszam, ale żołnierz, który nie wie, że zabicie kogoś (tutaj gwałciciela i mordercy, który zamierza dalej gwałcić i mordować) może być moralnym obowiązkiem, nie jest postacią zasługującą na współczucie, lecz idiotą do kwadratu. Dla dopełnienia główny bohater to debil, bo jak nazwać inaczej kogoś, kto do idzie beztrosko do osoby, którą podejrzewa o mord, by powiedzieć jej prosto w oczy: „Wiem, co zrobiłeś”? Poza tym nie da się zakrztusić silnika samochodu, wpychając do rury szmatę. Nawet jeżeli przytrzymujesz szmatę kijem, silnik jest po prostu za silny i wypchnąłby szmatę razem z ręką. Jakby mało było tego wszystkiego, zagadka jest żenująca i sprowadza się do złamania szyfru w pamiętniku nastolatki. Jest oczywiście happy end: bohater nie tylko doprowadza do uniewinnienia skazańca, ale jeszcze znajduje ukochaną, która w pełni akceptuje jego autystycznego brata, a za rozpracowaną sprawę dostają sto tysięcy dolarów, więc nie musi przerywać studiów. O matko…

Nie mogę uwierzyć, że podobny gniot nie tylko doczekał się wydania, ale jeszcze nagród i wyróżnień.


Aha, właśnie doczytałam, że autor „swoje umiejętności pisarskie szkolił, uczestnicząc w programie dla młodych literatów na Uniwersytecie Stanu Minnesota, w Loft Literary Center i podczas letniego festiwalu literackiego stanu Iowa”. Czyli bezbłędnie trafiłam z kursem. A przy okazji rozumiem, skąd sukces książki. Wypromowały ją te imprezy, reklamując siebie.