Allen Eskens – Pogrzebane życie
(Burda Książki, 2016)
„Joe Talbert ciężko pracuje, żeby wyrwać się z domu i rozpocząć
studia na Uniwersytecie Minnesota, ale matka alkoholiczka, która nie jest w
stanie zapewnić należytej opieki jego autystycznemu bratu, wciąż domaga się od
niego pieniędzy i pomocy. Życie Joego odmienia wizyta w domu opieki w Richfield,
gdzie ma przeprowadzić wywiad z interesująca osobą na zaliczenie z
angielskiego.
Joe wybiera Carla Iversona, skazanego przed laty za gwałt i
zamordowanie czternastolatki. Wypuszczony z więzienia umierający na raka
trzustki Carl zgadza się opowiedzieć Joemu swoją historię. Za namową Lili Nash,
atrakcyjnej sąsiadki i studentki, Joe zagłębia tajniki procesu Carla.”
Macie czasem wrażenie, że książka pisana jest tak, jakby ktoś
skrupulatnie wypełniał formularz? Takie jest właśnie „Pogrzebane życie” – to
nie tylko wyjątkowo lichy kryminał i nędzna powieść obyczajowa, ale tekst tak rażący
sztucznością, jakby tworzono go przez wypełniane rubryczek. Dialogi, narracja,
wszystko tu ocieka sztampą, sztywnym osadzeniem w fabularnych ramach, których
autor pewnie nauczył się na jakimś kursie, i których panicznie boi się
przekroczyć. Chociaż jest jedna postać, która bardziej niż sztuczna jest
zwyczajnie nieprawdopodobna – przepraszam, ale żołnierz, który nie wie, że
zabicie kogoś (tutaj gwałciciela i mordercy, który zamierza dalej gwałcić i
mordować) może być moralnym obowiązkiem, nie jest postacią zasługującą na
współczucie, lecz idiotą do kwadratu. Dla dopełnienia główny bohater to debil,
bo jak nazwać inaczej kogoś, kto do idzie beztrosko do osoby, którą podejrzewa
o mord, by powiedzieć jej prosto w oczy: „Wiem, co zrobiłeś”? Poza tym nie da
się zakrztusić silnika samochodu, wpychając do rury szmatę. Nawet jeżeli
przytrzymujesz szmatę kijem, silnik jest po prostu za silny i wypchnąłby szmatę
razem z ręką. Jakby mało było tego wszystkiego, zagadka jest żenująca i
sprowadza się do złamania szyfru w pamiętniku nastolatki. Jest oczywiście happy
end: bohater nie tylko doprowadza do uniewinnienia skazańca, ale jeszcze
znajduje ukochaną, która w pełni akceptuje jego autystycznego brata, a za
rozpracowaną sprawę dostają sto tysięcy dolarów, więc nie musi przerywać
studiów. O matko…
Nie mogę uwierzyć, że podobny gniot nie tylko doczekał się
wydania, ale jeszcze nagród i wyróżnień.
Aha, właśnie doczytałam, że autor „swoje umiejętności pisarskie
szkolił, uczestnicząc w programie dla młodych literatów na Uniwersytecie Stanu
Minnesota, w Loft Literary Center i podczas letniego festiwalu literackiego
stanu Iowa”. Czyli bezbłędnie trafiłam z kursem. A przy okazji rozumiem, skąd
sukces książki. Wypromowały ją te imprezy, reklamując siebie.