Dean Koontz - Recenzja
(Albatros, 2012)
Z braku laku, czyli kiepskiego księgozbioru lokalnej biblioteki,
człowiek bierze takiego Koontza, bo coś by się lekkiego przeczytało. Koontz
zawsze był słaby, ale jakieś tam drobne iskierki pomysłów mu się zdarzały. Ale
po „Recenzji” jego nazwisko trafia na moją czarną listę czytadeł, zaraz obok
Sophie Hannah.
Rozumiem, że coś może być przerysowane, ale to nie znaczy, że ma
być skończenie głupie – co gorsza, pisarsko naprawdę marne. Czy wydawca
powiedział autorowi, że weźmie od niego absolutnie wszystko? Nawet to, co
napisze na kolanie, lecząc kaca? Przez całą książkę musimy znosić bohaterów tak
nieprawdopodobnych, że nie nadają się nawet na kiepską parodię ekipy ze Scooby-doo. A kiedy przebrniemy przez
ponad 300 stron żałosnego humoru (a raczej popłuczyn po nieśmiesznych żartach)
i groteskowo makabrycznych wtrętów, dodanych jakby od niechcenia, w pospiesznym
zakończeniu (deadline się zbliżał?) dowiadujemy
się, że jedna stara wariatka wykańcza artystów za pomocą bandy zbirów, by
manipulować globalną kulturą i stworzyć nową, lepszą rasę, zaś genialny, irytujący synek
głównego bohatera ratuje ojca za pomocą… przyrządu do cofania czasu, który
zrobił z solniczki.
… ... ...
Aha, przedtem jeszcze obdarzył swego superinteligentnego psa
darem teleportacji, przez co pies własną wolą przeniósł się z jednego samochodu
do drugiego i pogryzł bandytów.
Mogę pożyczyć tę solniczkę? Chętnie odzyskam czas zmarnowany na
tę szmirę.