Markery Allingham – Tancerze w żałobie
(Wydawnictwo Dolnośląskie, 2014)
Najgorszy w tym kryminale jest na wskroś flegmatyczny detektyw
Campion, który właściwie snuje się z kąta w kąt, praktycznie niezainteresowany
śledztwem. Co prawda na początku książki chciał jedną kobietę zdzielić, drugą
pocałować, ale czytelnik szybko dochodzi do wniosku, że żadnych gwałtownych
porywów u jegomościa nie uświadczy. Właściwie to nie wiem, dlaczego wszyscy
chcieli jego pomocy, bo Campion jedynie przechadza się między postaciami, i to
w mocno ospałym tempie, nie wykazując żadnego zaangażowania. Jest niby jakiś
tragiczny wątek miłosny między nim a żoną aktora, któremu miał pomóc, ale jest
on równie poruszający, co romans kija od szczotki z mopem. Nawet mnożenie zgonów
nie przydaje historii ani tempa, ani suspensu. Jeżeli czytelnik nie
wpadnie na to, kto jest mordercą, to jedynie dlatego, że ani narrator, ani
detektyw nie czynią najmniejszej rzeczy, która mogłaby go w ogóle zachęcić do jakiegokolwiek intelektualnego wysiłku. Do tego w formie przebija się jakaś ociężała wola
liryzmu, której nie daje się w nic sensownego przekuć – tak jakby autorka
żałowała, że zamiast kryminału nie pisze romansu albo ambitnej powieści
obyczajowej. Nie mogę się również oprzeć wrażeniu, że tłumaczka często nie
wiedziała, co właściwie czyta, i co ma z tym zrobić. Na koniec pozostaje
zupełnie niedorzeczne rozwiązanie intrygi.