William Golding – Władca Much
(Czytelnik, 1999)
Jeżeli ktoś twierdzi, że dzieci
są wolne od pierwiastka zła, żyje w niebezpiecznym, trudnym do wyjaśnienia odrealnieniu
(no, ale w końcu – i niestety nie jest to przesadą - mamy czasy przeraźliwego
upadku intelektualnego). Straszliwy gniew i agresję można dojrzeć nawet u
niemowląt (patrz np.: „Wyznania” św. Augustyna), nie trzeba też znać przypadków
niesamowitych okrucieństw dzieci żołnierzy, by zdawać sobie sprawę z samego
potencjału zła, jaki czasem przejawia się w męczeniu małych zwierzątek,
rozgniataniu owadów i zwykłej bezmyślności. Na fakcie że każdy, absolutnie
każdy, zdolny jest do najgorszego, a dziecko pozbawione władzy dorosłego może
zmienić się w bestię bazował chociażby „Wielki Północny Ocean”. Był to również
jeden z powodów, dla których Golding nie mógł znaleźć wydawcy – realizm i
związana z nim gorycz.
Powieści przygodowe były z
reguły optymistyczne – nawet jeżeli występowali w nich młodziutcy, naiwni
bohaterowie, prezentowały tryumf cywilizacji i moralności. Nic dziwnego, że gdy
Golding przyszedł z jakże prawdziwym przesłaniem: „zostaw dzieci same, a
najpewniej pozabijają się”, wydawcy mogli czuć słuszną obawę o wyniki sprzedaży
książki. Muszę przyznać, że trochę ich rozumiem, chociaż nie ma to absolutnie
związku z główną myślą powieści.
Dzieło Goldinga zaliczam do
tych utworów, o których lepiej się pisze i dyskutuje, niż które się faktycznie
czyta. Bo chociaż niezmiernie podoba mi się pomysł – wyspa, chłopcy, władca
much (Belzebub), zabawa, nad którą nie panuje dojrzały umysł, owocująca
strachem, agresją i przemocą, niezdolność do wypełnienia najprostszych,
najniezbędniejszych rzeczy (utrzymanie ognia) – to jednak, choć to przecież
mała książeczka, czytało mi się drętwo i nie potrafiłam wykrzesać w sobie
dostatecznego zainteresowania bohaterami i ich losem. Styl? Nic specjalnego, czasem
zdawał mi się zbyt suchy i prosty, ocierający się wręcz o prostactwo (zwłaszcza
w naprawdę niepotrzebnym zdaniu: „płakał nad kresem niewinności, ciemnotą
ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela”). Postaci?
Dzieciaki – nie spodziewałam się po nich niczego więcej, niczego mniej. Gdybym
była redaktorem, miałabym wiele uwag do autora, np: tutaj za mała klarowność,
tutaj za mało liryzmu, jak na rozkwitający obłęd, zaś rozmowa z oficerem na
końcu, choć krótka, zupełnie do wyrzucenia - niszczy piorunujące wrażenie,
jakim mogłoby być samo zjawienie się mężczyzny. Czuję się, jak osoba zachwycona
szkicem, podniecającym wyobraźnię, która, po ukończeniu obrazu, odczuwa
rozgoryczenie, że rezultaty mijają się z jej estetycznymi oczekiwaniami. Szkic
potrafi bowiem wywołać wrażenie głębi i przestrzeni. I to bardzo niemiłe
widzieć potem jedynie płaskie kolory.
Uważam, że Golding był
technicznie za słaby, by wykorzystać potencjał pomysłu. Stąd, jak mi się zdaje,
brak cytowania powieści w innych dziełach literackich, pomimo jej rzekomej
wielkości i doniosłości. Ponieważ jednak pomysł jest tak dobry, chór pewnych
siebie głosów dalej będzie wychwalał książeczkę pod niebiosa, nazywając ją
arcydziełem. Ja do nich, niestety, dołączyć nie mogę.
***
P.S. Istnieje książka zwana japońskim „Władcą Much”, czyli „Zerwać
pąki, zabić dzieci”, jednak jest to zdecydowanie przesadzone porównanie.
Co o niej myślę? Po paru
latach, jakie minęły od jej przeczytania – a miałam wobec tej lektury ogromne
nadzieje i rozbudzony dobrymi opiniami apetyt – pamiętam tylko jedną rzecz:
scenę wspólnej masturbacji żołnierza i dziecka. Nic więcej. Ani treści, ani języka,
ani nastroju. Dlatego nie polecam.