poniedziałek, 3 listopada 2014

Władca Much


William Golding – Władca Much
(Czytelnik, 1999)

Jeżeli ktoś twierdzi, że dzieci są wolne od pierwiastka zła, żyje w niebezpiecznym, trudnym do wyjaśnienia odrealnieniu (no, ale w końcu – i niestety nie jest to przesadą - mamy czasy przeraźliwego upadku intelektualnego). Straszliwy gniew i agresję można dojrzeć nawet u niemowląt (patrz np.: „Wyznania” św. Augustyna), nie trzeba też znać przypadków niesamowitych okrucieństw dzieci żołnierzy, by zdawać sobie sprawę z samego potencjału zła, jaki czasem przejawia się w męczeniu małych zwierzątek, rozgniataniu owadów i zwykłej bezmyślności. Na fakcie że każdy, absolutnie każdy, zdolny jest do najgorszego, a dziecko pozbawione władzy dorosłego może zmienić się w bestię bazował chociażby „Wielki Północny Ocean”. Był to również jeden z powodów, dla których Golding nie mógł znaleźć wydawcy – realizm i związana z nim gorycz.

Powieści przygodowe były z reguły optymistyczne – nawet jeżeli występowali w nich młodziutcy, naiwni bohaterowie, prezentowały tryumf cywilizacji i moralności. Nic dziwnego, że gdy Golding przyszedł z jakże prawdziwym przesłaniem: „zostaw dzieci same, a najpewniej pozabijają się”, wydawcy mogli czuć słuszną obawę o wyniki sprzedaży książki. Muszę przyznać, że trochę ich rozumiem, chociaż nie ma to absolutnie związku z główną myślą powieści.

Dzieło Goldinga zaliczam do tych utworów, o których lepiej się pisze i dyskutuje, niż które się faktycznie czyta. Bo chociaż niezmiernie podoba mi się pomysł – wyspa, chłopcy, władca much (Belzebub), zabawa, nad którą nie panuje dojrzały umysł, owocująca strachem, agresją i przemocą, niezdolność do wypełnienia najprostszych, najniezbędniejszych rzeczy (utrzymanie ognia) – to jednak, choć to przecież mała książeczka, czytało mi się drętwo i nie potrafiłam wykrzesać w sobie dostatecznego zainteresowania bohaterami i ich losem. Styl? Nic specjalnego, czasem zdawał mi się zbyt suchy i prosty, ocierający się wręcz o prostactwo (zwłaszcza w naprawdę niepotrzebnym zdaniu: „płakał nad kresem niewinności, ciemnotą ludzkich serc i upadkiem w przepaść szczerego, mądrego przyjaciela”). Postaci? Dzieciaki – nie spodziewałam się po nich niczego więcej, niczego mniej. Gdybym była redaktorem, miałabym wiele uwag do autora, np: tutaj za mała klarowność, tutaj za mało liryzmu, jak na rozkwitający obłęd, zaś rozmowa z oficerem na końcu, choć krótka, zupełnie do wyrzucenia - niszczy piorunujące wrażenie, jakim mogłoby być samo zjawienie się mężczyzny. Czuję się, jak osoba zachwycona szkicem, podniecającym wyobraźnię, która, po ukończeniu obrazu, odczuwa rozgoryczenie, że rezultaty mijają się z jej estetycznymi oczekiwaniami. Szkic potrafi bowiem wywołać wrażenie głębi i przestrzeni. I to bardzo niemiłe widzieć potem jedynie płaskie kolory.

Uważam, że Golding był technicznie za słaby, by wykorzystać potencjał pomysłu. Stąd, jak mi się zdaje, brak cytowania powieści w innych dziełach literackich, pomimo jej rzekomej wielkości i doniosłości. Ponieważ jednak pomysł jest tak dobry, chór pewnych siebie głosów dalej będzie wychwalał książeczkę pod niebiosa, nazywając ją arcydziełem. Ja do nich, niestety, dołączyć nie mogę.


***
P.S. Istnieje książka zwana japońskim „Władcą Much”, czyli „Zerwać pąki, zabić dzieci”, jednak jest to zdecydowanie przesadzone porównanie.
Co o niej myślę? Po paru latach, jakie minęły od jej przeczytania – a miałam wobec tej lektury ogromne nadzieje i rozbudzony dobrymi opiniami apetyt – pamiętam tylko jedną rzecz: scenę wspólnej masturbacji żołnierza i dziecka. Nic więcej. Ani treści, ani języka, ani nastroju. Dlatego nie polecam.