ARTUR DZIGAŃSKI – SŁOWNIK INTERPUNKCYJNY
(Zielona Sowa, Kraków 2008)
Polecam!
ARTUR DZIGAŃSKI – SŁOWNIK INTERPUNKCYJNY
(Zielona Sowa, Kraków 2008)
Jako że prawie w ogóle nie ruszam się z domu, kupuję książki przez internet, często sugerując się jedynie recenzjami z sieci (rzadziej z gazet). A ponieważ sklepy internetowe bardzo rzadko zamieszczają skromniutkie fragmenty książek, zawsze mam tę obawę, czy przypadkiem się nie „nadzieję” i czy nie będę żałować (mam za duży szacunek do ciężko zarobionego grosza, by wydawać go lekką ręką).
Ze wszystkich nietrafionych zakupów szczególnie dwóch nie mogę przeboleć - zmarnowałam pieniądze na „Bez mojej zgody” Picoult oraz na „Dym i lustra” Gaimana. To łącznie 60 złotych wyrzuconych w błoto! Uch!
*NEIL GAIMAN – DYM I LUSTRA
(MAG, Warszawa 2003)
Nawet nie pamiętam, o czym są te opowiadania. Pamiętam tylko niesmak i złość, jakie mnie opanowały po przeczytaniu tej książki.
Przy niektórych opowiadaniach robiłam ołówkiem krótkie (przesycone złością i rozczarowaniem) notki, nie dowierzając samej sobie, że te marne, nudne, miejscami żenujące teksty naprawdę popełnił człowiek, który na okładce przedstawiany jest jako jeden z największych współczesnych mistrzów literatury fantastycznej.
No! Jeżeli on jest mistrzem, to ja nie chcę zapoznawać się z resztą jego kolegów po piórze!
W serwisie Horror Online widnieje jeszcze moja dawna opinia sprzed pięciu lat:
„To moje pierwsze spotkanie z tym pisarzem...i (nie)stety chyba ostatnie. Bardzo żałuję, że nabyłam tę książkę, sugerując się pochlebnymi recenzjami. Może autor pisze i niezłe powieści - tego nie wiem, jestem natomiast porażona miernością jego opowiadań, tak pod względem formy jak i treści. Żenada. Człowiek zarabia pisaniem na zamówienie i niestety to widać. Pisze z przymusu, z odgórnego planu. Widać jakieś przebłyski pomysłów i...nic poza tym. Jedynie jeden (słownie: JEDEN) tekst zasługuje na pochwałę, ale gdy uświadomimy sobie, że jest to zwyczajny produkt na zamówienie - do tego banał, patrząc na zleceniodawcę (zachęcam do przejrzenia Wstępu), nasz zachwyt natychmiast pryska jak mydlana bańka. Jestem wstrząśnięta tym, że ktokolwiek płaci temu człowiekowi za takie opowiadania i nominuje je do jakichkolwiek nagród. Banał. Nuda. Żenada. Albo naprawdę opowiadania nie są jego domeną (tak bywa), albo jednak prawdą jest to, że żyjemy w czasach, gdy drukuje się co popadnie. Będę stawiać raczej na to drugie.”
Od-ra-dzam!
3-/10
NEIL GAIMAN – KORALINA
(MAG, Warszawa 2003)
To zdecydowanie lepsza pozycja niż „Dym i lustra”, ale i tak wyjątkowo słaba. Nie dałam rady przeczytać jej rzetelnie (zdanie po zdaniu, strona po stronie), musiałam przeskakiwać całe akapity, przekartkowywać.
Gdzie te świeże, niepowtarzalne, niesamowite pomysły, które mi obiecywano? Gdzie ta groza i napięcie, tajemniczość i nastrojowość? Podobno ta książka nie nadaje się dla dzieci. Zgadzam się – jest masa o wiele lepszych. Po co zyskiwać sobie nienawiść małolata i obdarowywać go czymś tak nudnym i wymuszonym?
Są takie książki, w których wyraźnie uderza w nas fetor przymusu (zarabiana pieniędzy). Zdaje mi się, że Gaiman przoduje w ich „produkcji” (nie, nie nazwę tego pisaniem).
3/10
JODI PICOULT - BEZ MOJEJ ZGODY
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2005)
Jedno wielkie rozczarowanie, przynajmniej dla mnie. Już w maju 2005 r. zanotowałam na okładce książki: „Stanowczo zbyt dużo słów do zbyt małej ilości serca i sztuczne, odstręczająco książkowe (aż do bólu) filozofowanie.
To właśnie ta „filozofia” mnie uderza – SZTUCZNA, SZTUCZNA, po trzykroć SZTUCZNA. Za bardzo to wszystko poukładane, miejscami nadzwyczaj „mądre” i wydumane. Nadmiar „filozoficznych” słów (nie prawdziwego, żywego języka!) przesłania serce i sprawia, że bohaterowie na zawsze pozostaną dla mnie tylko papierowymi postaciami, aktorami do uprawiania tej „filozofii” i snucia hipotez.
O tym jak rozczarowała mnie sama forma i styl nie chce mi się nawet pisać!”
A ja nadal pamiętam owo rozczarowanie formą i stylem. Wydawało mi się, że postaci to puste szkielety – szablony, identyczne formularze, w których autorka zmieniała tylko płeć, zainteresowania, kosmetyczne drobiazgi (np. ojciec filozofuje o gaszeniu ognia, a syn – w identycznej manierze! – o podkładaniu ognia). Nie uwierzyłam w żadną, absolutnie żadną z tych postaci.
Na domiar złego autorka najzwyczajniej w świecie stchórzyła i prześlizgnęła się tylko (z drażniącą, iście książkową sztucznością) po problemie dziecka, które zostało „stworzone”, by ratować inne życie. Nie miała odwagi choć zahaczyć o wielki etyczny problem zabitych embrionów, z których to właśnie tej najsilniejszy, najbardziej rokujący, najbardziej „kompatybilny” z pacjentką dostał zezwolenie na narodzenie. Nie jest tu ważne, czy ja - jako czytelnik - zgadzam się z poglądami autorki czy nie – ważne, że problem, który aż prosi się o choć minimalne (ale wyraziste!) wspomnienie jest przemilczany, co jeszcze bardziej pogrąża tę książkę w moich oczach.
Poruszane zagadnienie niesie w sobie ogromny potencjał (nieważne, po której stronie sporu opowiedziałby się autor – to jest jego prawo), ale z tego potencjału nic nie wykorzystano! Są tylko słowa, filozofie, słowa, filozofie, słowa, filozofie kolejnych „klonów” narratora – nie pełnokrwistych postaci, którymi można by się autentycznie przejąć, i których racji chcielibyśmy wysłuchać.
3/10
W skrócie - ta książka to płytki melodramat, który na każdej stronie próbuje wmówić czytelnikowi, z jak niebotyczną głębią przyszło mu obcować. Głębokie jak studnia są tu jedynie wygórowane ambicje autorki. Niestety.
Gdzieś w debrach Internetu natknęłam się na pewną opinię - jej autor „gratulował” wydawnictwu „Fabryka Słów” dobrania wielce adekwatnej nazwy dla swej działalności. Wydawnictwo to bowiem, napisał on, działa właśnie jak fabryka wypluwająca z siebie hurtowe ilości „papek literackich”, niezdatnych do spożycia dla prawdziwych, wymagających czytelników, którzy cenią zarówno treść jak i kunszt formy, oraz posiadają szacunek dla słowa pisanego.
Jestem zmuszona całkowicie zgodzić się z ową opinią – każda pozycja sygnowana znakiem „Fabryki...”, po którą sięgnęłam, budziła we mnie oburzenie i niesmak na myśl, jak barbarzyńsko zmarnowano drogocenny surowiec. Doprawdy, naumyślne podpalenie lasu budziłoby we mnie łagodniejsze uczucia względem sprawcy.
FELIKS W. KRES - GALERIA ZŁAMANYCH PIÓR
(Fabryka Słów, Lublin 2005)
Mając do dyspozycji pięć książek na trzy dni czytania, zostawiłam sobie tę właśnie na koniec, naiwnie licząc, że okaże się ona być tą najciekawszą. Tymczasem nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy czytałam coś równie nudnego. Zdania typu: „Ja przecież...no, cholera, ze wszystkich sił próbuję w tej rubryce nauczyć szacunku do pisania” sprawiały, że bezwiednie przewracałam teatralnie oczami, a niby śmieszne uwagi o „głębokodupnych” przemyśleniach czy innych „popierdzielonych” pomysłach wywoływały przeciągłe westchnienia. Po ponad czterystu stronach groziły mi nieodwracalny oczopląs i jakieś zaburzenia oddechowe! Zmarnowany dzień...
I nie wiem, naprawdę nie wiem co gorsze – felietony Kresa czy jego opowiadania.
2=/10
Czy mając takich „pisarzy”, możemy jeszcze myśleć o ocaleniu marnych resztek prestiżu języka literackiego?
A może to ja się łudzę, że te resztki jeszcze istnieją...
Gdy bezradnie przetrząsałam półki lokalnej biblioteki w poszukiwaniu czegokolwiek, co mogłabym przeczytać ze szczerą chęcią, a nie tylko z powodu braku odpowiadającej mi lektury, przyszło mi do głowy, że muszą tam być przecież książki prawie zupełnie niewypożyczane i pozostające w niełasce czytelników. Od razu pomyślałam o przygodach Sherlocka Holmesa i chyba się nie myliłam – wszystkie pozycje spod pióra sir Conana Doyle’a stały w nienaruszonym porządku, wszystkie bez widoczniejszych śladów zużycia ( w przeciwieństwie do niemiłosiernie wymiętych kryminałów Agathy Christie).
Nigdy wcześniej nie czytałam Sherlocka Holmesa. I teraz już wiem, że do podobnej lektury nic mnie szybko nie zachęci.
To klasyk w czystej postaci – trudno powiedzieć o nim złe słowo, ale trudno też ze szczerym sercem polecić go komuś, kto nie jest bibliofilem, a jedynie pragnie przeczytać coś ciekawego.
I ja także nie śmiem wystawiać oceny klasykowi. A równocześnie nie mogę nikogo zachęcić, by zechciał zapoznać się z tą książką.
Nie lubię Holmesa, przyznaję. Ale przyznaję jednocześnie, że czytało mi się go o wiele lepiej, niż „Opowieści niesamowite” Poego.
To bardzo przyjemny w odbiorze zbiór opowiadań. Sęk w tym, że forma opowiadań odpowiada mi o wiele bardziej niż treść. Ot i cały problem.
***
Georges Simenon – Wariatka Maigreta
(L&L, Gdańsk 2001)
Z przykrością stwierdzam, że nawet nudny Sędzia Di zapewnia znacznie lepszą rozrywkę. Ot, niezbyt porywające śledztwo w sprawie śmierci staruszki, bez zaskakujących zwrotów akcji, za to z senną narracją.
Nie warto.
Z czystej ciekawości postanowiłam spisać każdą książkę, jaką uda mi się przeczytać w sierpniu. Wyszło tego 26 pozycji.
-Pomroka
-Pan Bóg ma poczucie humoru
-Sprawa pięknej żebraczki
-Arcydzieła czarnego kryminału
-Śpiew ptaka
-Sprawa lodowatych dłoni
-Listy starego diabła do młodego
-Sprawa haczyka z przynętą
-Sprawa bigamisty
-Sprawa zdenerwowanej wspólniczki
-Louis de Funes – „Nie mówcie o mnie za dużo”
-Sprawa zielonookiej siostry
-Hotel „Wieczność”
-Sprawa samotnej dziedziczki
-Prowincjonalne zagadki kryminalne
-Sprawa opieszałego kupidyna
-10 prostych sposobów na nieśmiałość
-Modlitwa żaby tom 1
-Inkwizytor
-Warszawa w karykaturze
-Modlitwa żaby tom 2
-Sprawa siostrzenicy lunatyka
-Kultura języka polskiego
-Elementarz Benedykta XVI
-Sprawa śmiercionośnej zabawki
-Elementarz Jana Pawła II
...
Spędziłam ostatnio (mimo protestów obolałego ciała) ponad dwie godziny w bibliotece, ale nie udało mi się znaleźć nic godnego uwagi. Niestety, nie mają więcej kryminałów Gardnera, a jeśli chodzi o pozycje teologiczne, to z uwagi na to, że lubię w nich zaznaczać co ciekawsze fragmenty, wolę kupować takie książki, niż je pożyczać i męczyć się później z przepisywaniem interesujących mnie ustępów.
ERLE STANLEY GARDNER – SPRAWA LODOWATYCH DŁONI
(Wydawnictwo Dolnośląskie, Warszawa 2001)
ERLE STANLEY GARDNER - SPRAWA PIĘKNEJ ŻEBRACZKI
(Wydawnictwo Dolnośląskie, Warszawa 2001)
Opowieści o genialnym adwokacie Perrym Masonie składają się w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach z dialogów. Ale ponieważ są to dialogi napisane z kunsztem i werwą, czytelnik może nawet nie zauważyć braku opisów. Nie będzie miał na to czasu.
Wszystkie zdarzenia rozgrywają się błyskawicznie: akcja-reakcja, akcja-reakcja, akcja-reakcja... Niczym strzały z karabinu maszynowego! Czytelnik może tylko pokornie śledzić poczynania nadzwyczaj uzdolnionego prawnika, który na każde zdarzenie, na każdą niespodziewaną sytuację reaguje z imponującą szybkością, dopuszczając się nieraz przedziwnych (zdawałoby się) zachowań, których sensu odbiorca nie potrafi w pierwszej chwili ogarnąć. Czasami zdarzają się sytuacje wręcz nieprawdopodobne, ale pochłonięci akcją, niezdolni do odłożenia książki choćby na chwilę, jesteśmy w stanie te nieprawdopodobieństwa szybko wybaczyć i jeszcze szybciej zapomnieć o nich.
Gorąco polecam!
7+/10
ARCYDZIEŁA CZARNEGO KRYMINAŁU – pod redakcją Petera Haininga
(Prószyński i S-ka, Warszawa 2008)
Peter Haining już raz srodze mnie rozczarował antologią „Tygrys tu, tygrys tam”, toteż nie spodziewałam się wiele po tym zbiorze. Całkiem słusznie.
Ledwie trzy opowiadania zasługują w nim na uwagę: „Pani mówi: Umrzyj!”, które przyjemnie się czyta, „Baaardzo śmieszne”, które zwraca uwagę prostym, ale jednocześnie intrygującym pomysłem, oraz „Zegarek”, który jest...jak uderzenie workiem bobu po twarzy (musicie sami się o tym przekonać!). Wyłączając te trzy pozycje, całość nie zasługuje na więcej niż na słabą piątkę w mojej dziesięciopunktowej skali.
5-/10
STEPHEN LAWS - POMROKA
(Przedsiębiorstwo Wydawnicze Rzeczpospolita S.A., Warszawa 2008)
To opowieść o ścianach, które połykają ludzi. Wygłodniali fani „Strefy mroku”, którzy rozpaczliwie poszukują paranormalnych klimatów, mogą śmiało sięgnąć po tę pozycję. Ale niech najpierw upewnią się, że na pewno przeczytali już wszystkie dzieła Lovecrafta.
5+/10
HIGIENA (lub jej brak)
Notabene: Jeśli zastąpicie słowo „myć się” słowem „praktykować”, otrzymacie 10 najczęściej stosowanych argumentów, by usprawiedliwić brak praktyk religijnych.
JAN MIODEK – SŁOWO JEST W CZŁOWIEKU
(Wydawnictwo Dolnośląskie , Czerwiec 2007)
Książki profesora Miodka czytam od deski do deski. Czytam? Ja je pochłaniam! Pod koniec dnia książka jest już przeczytana!
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że większym pożytkiem dla osobistego języka byłoby czytanie rozdziału dziennie, ale nie sposób oderwać się od lektury!
Na uniwersytecie często spotykałam się z wykładowcami, którzy posiadali olbrzymią wiedzę, ale nie potrafili we właściwy sposób przekazać jej innym. Do tego trzeba talentu, iskry Bożej. Profesor Miodek został tym talentem obdarowany w wielkiej obfitości i właśnie dlatego jest zdolny zarazić nas swoją radością zgłębiania języka ojczystego.
Serial Monk zaczął się całkiem intrygująco – detektyw z niezliczonymi fobiami to było coś ciekawego (chociaż już Poirot i Nero Wolf mieli swoje dziwactwa). Niestety wraz ze zniknięciem najbarwniejszej postaci (Sharony – pierwszej asystentki Monka) serial stracił sztywność kręgosłupa i zaczął wyraźnie niedomagać. Bez Sharony (zastąpionej przez równie źle napisaną, co źle zagraną Natalie) nie istniało napięcie między detektywem a asystentką, które nadawało werwy całemu przedsięwzięciu. Serial popadł w nudny schematyzm, stawał się sam dla siebie coraz sztuczniejszym przedstawieniem, a kolejne odcinki były tylko replikami sztywnego szkieletu. Brakowało nowych pomysłów, struktura kostniała coraz bardziej, mnożyły się niedorzeczności (Natalie narzeka, że nie stać jej na to i owo, a tu nagle okazuje się, że jej rodzice są bajecznie bogaci) i błędy (raz Trudy, żona Monka, ginie w podziemnym garażu, w następnej serii pod gołym niebem – przy aptece). Stagnacja i nuda nie pozwoliły mi przetrawić kolejnej serii i po prostu przestałam Monka oglądać.
Nie sięgnęłabym po książkę, gdyby nie desperacja – przez ponad godzinę dreptania po dusznej bibliotece (a dla kogoś z problemami sercowymi i słabymi kolanami to prawdziwa katorga) nie potrafiłam znaleźć ani jednej ciekawej pozycji.
Wiedziałam, że nie mogę oczekiwać wiele, ale – oczywiście - da się to przeczytać. Autor miał napisać książkę DLA FANÓW i to właśnie zrobił. Ci nie będą zawiedzeni. Dla zniechęconych kolejnymi seriami będzie to jak czytanie starych dowcipów, które słyszało się po wielokroć.
5+/10
ERLE STANLEY GARDNER – SPRAWA WYJĄCEGO PSA
(Wydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 2002)
Akcja przebiega błyskawicznie, kolejne wydarzenia następują po sobie z prędkością strzałów z pistoletu maszynowego – nie ma mowy o odłożeniu książki na później!
Polecam! Polecam! Polecam!