poniedziałek, 28 lutego 2011

Czarnoksiężnik z Archipelagu




*  Ursula Le Guin - Czarnoksiężnik z Archipelagu
     (Prószyński i s-ka, Warszawa 2001)


Zabrałam się za „Czarnoksiężnika...” od razu po skończeniu „Gry Endera” Orsona Scotta Carda. I trudno mi było zrozumieć, czemu „Grę...” pochłonęłam niemal w ciągu jednego dnia, natomiast cieniutką książeczkę Le Guin tak ciężko mi było zmordować.

Staram się zrozumieć pochwały wielbicieli pani Le Guin, dotyczące rzekomo przywrócenia mitu do kultury, a raczej przypomnienia o jego wadze i znaczeniu. Tyle tylko, że czytanie dawnych mitów jest zajęciem fascynującym, odsłaniającym nieprzeniknioną bezbrzeżność ludzkiej fantazji, wyobraźni, a także pragnień zarówno umysłu, jak i serca, nie tyle usiłujących ogarnąć wszechrzecz, co rozkoszujących się samą zdolnością snucia opowieści. Czytanie „Czarnoksiężnika...” przypominało zaś odgrzewanie kotleta mielonego, uczynionego z wymieszanych resztek – z nieoryginalnych pomysłów, których autorce nie udało się sklecić pełnoprawnej, epickiej powieści, dlatego całość można w zasadzie nazwać kroplami dawnych idei wklejonych w przygotowaną jedynie dla ich wykorzystania fabułę. Co gorsza – niezwykle przewidywalną fabułę.

Nawiązanie do struktury bajki, upodobnienie do mitu, dawnej opowieści oznaczało zwięzłość i brak psychologicznych zawiłości – emocje winny być w takim przypadku opisane jak najprościej, bez wnikania w psychikę postaci i bez roztrząsania kierujących nimi motywów. A jednak mimo tak banalnej konstrukcji i psychologicznej „nieprzystępności” tytułowego bohatera, czarodzieja Geda, wciąż mnie on czymś irytował. Kiedy pewien czarodziej powiedział mu, że przepuści go przez drzwi, gdy Ged poda mu jego własne imię, burknęłam pod nosem: „No to spytaj go o imię!”. Na szczęście, nasz tytułowy czarnoksiężnik wpadł na to "błyskotliwe" rozwiązanie już na następnej stronie, więc aż tak długo nie musiałam czekać. Ale chyba tylko kilkuletnie dziecko mogłoby być zaskoczone finałem spotkania Geda ze ścigającym go przez całą historię „cieniem”.

Trudno jednoznacznie powiedzieć, co tak właściwie irytowało mnie w tej książce. Najprościej przyznać, że mimo niewielkich rozmiarów, bardzo mnie nudziła. Przypominała wydzierankę skleconą z kilku pomysłów, z których wysnuto mało poruszającą historię, próbującą osiągnąć wagę dawnych opowieści: mitów, legend, bajek, ale która w rezultacie może być jedynie ich bladym cieniem.

Pomyślałam sobie, że z tego materiału nie dałoby się zrobić ciekawego filmu. Chyba, że przyciągnęłoby się widza jakąś niezwykłą oprawą wizualną, ale jeśli na tym ma się opierać cała wartość obrazu, to można równie dobrze nakręcić ciekawy artystycznie film o robieniu śniadania - nie potrzebna do tego fabuła. A mimo to byłam w szoku po obejrzeniu „Opowieści Ziemiomorza” ze studia Ghibli, który bez przesady mogę zaliczyć do czołówki najnudniejszych seansów całego mojego życia. Później natknęłam się przypadkiem na mini-serial o przygodach Geda, którego nie byłam w stanie zdzierżyć przez dłużej niż kilka minut. Wiem jednak, że sama Le Guin była nim bardzo rozczarowana. Nie zamierzam występować tu w obronie twórców, ale nie mogę się jednak oprzeć wrażeniu, że z tej opowieści, tak zwięzłej, niezbyt oryginalnej, mało porywającej i zwyczajnie nudnej, nie da się zrobić wciągającej ekranizacji. Można by oszołomić widzów oprawą wizualną i muzyką, ale – powtarzam – to można zrobić zawsze i bez fabuły. A ta z „Czarnoksiężnika...” jest, moim zdaniem, bardzo lichym tworzywem i miernym źródłem inspiracji.

Miyazaki nie poradził sobie z prostotą „Ruchomego zamku Hauru”, ale jego syn, odpowiedzialny właśnie za „Opowieści Ziemiomorza”, musiał uporać z czymś jeszcze prostszym, zwięźlejszym, pozbawionym humoru i psychologicznej głębi. Nie poszedł jednak w ślady ojca i nie starał się na siłę tej głębi od siebie dorzucać (co kompletnie zniszczyło wcale sympatyczną fabułę oryginalnego „Ruchomego zamku...”). W rezultacie przeniósł na ekran wiernie to, co mnie tak u Le Guin męczyło: bezbrzeżną nudę.

4/10

sobota, 26 lutego 2011

Co tak naprawdę mówi Koran



Mateen Elass – Co tak naprawdę mówi Koran. Chrześcijański przewodnik po świętej księdze islamu.
(Kefas, Warszawa 2009)

„Jak stwierdza z humorem tradycja islamska, tak naprawdę Allah ma 100 imion, lecz tylko 99 znanych jest człowiekowi. Ostatni z nich znają jedynie sam Bóg i wielbłąd, i to wyjaśnia dlaczego jego spojrzenie jest tak aroganckie i lekceważące”.

Książka stanowi bardzo dobre wprowadzenie dla tych pragnących bliżej zapoznać się z przekazem Koranu i samym islamem w ogóle. Nie jest to szczegółowa analiza świętej księgi, rozdział po rozdziale, ani nawet zarys przepisów w niej zawartych, regulujących postawę życiową i tłumaczących światopogląd muzułmanów, ale bardzo zwięzłe przedstawienie dziejów powstania Koranu, a także wyłuszczenie różnic między historiami takich postaci jak Abraham, Mojżesz, Maryja czy Jezus w świetle tego, co mówi o nich Biblia, z poruszeniem takich problemów jak stosunek ludzi do Boga i Boga do świata, przyczyny odrzucenia bóstwa Chrystusa, czy wizja muzułmańskiego raju.

Krótki, zwięzły, lecz bardzo dobry przewodnik napisany z banalną prostotą języka, uzmysławiający najistotniejsze różnice między dwoma wielkimi religiami monoteistycznymi.

Polecam!

środa, 23 lutego 2011

Brat Grimm




Craig Russell – Brat Grimm
(Capricorn, 2006)

Książka opowiada o kryształowym, intrygującym jak blok betonu komisarzu imieniem Jan Fabel i jego dzielnej ekipie niemieckich policjantów (w tym obowiązkowo atrakcyjnej Żydówce bardzo dumnej ze swojej niemieckości) ścigających seryjnego mordercę. Książki nie napisał Niemiec, ale – o dziwo – jest ona równie tandetna, żenująca i pozostawiająca po sobie niesmak jak niemieckie krasnale ogrodowe.

Występowałam już na tym blogu w obronie kultury „niższej”, masowej. Nadal twierdzę to samo – potrzebujemy zarówno wybitnej literatury, jak i tanich czytadeł na wypełnienie czasu. Nie można czytać tylko i wyłącznie Dostojewskiego czy Prousta i pozostać normalnie funkcjonującym człowiekiem. Ale to, że oprócz przewspaniałego Bacha i wielkiego Haydna potrzebujemy również grającego w radiu „pitu-pitu”, nie znaczy że ma ono osiągać zaraz poziom disco-polo. Bowiem nawet tani horror o psychopacie w masce hokejowej może dostarczyć rozrywki i odprężenia bez budzenia uczucia żenady i irytacji.

Opisywany tu kiedyś „Stan krytyczny” jawił się jako scenariusz typowo amerykańskiej produkcji telewizyjnej, a ogólnie po książkach tego typu nie powinniśmy oczekiwać jakichkolwiek istotnych wartości literackich czy treści głębszej niż pół kubka herbaty. Ale i z tanich thrillerów można dowiedzieć się czegoś ciekawego – choćby z zakresu medycyny, kryminalistyki czy inżynierii. I nawet taki detektyw Diamond z arcynudnej i niepotrzebnie rozdmuchanej objętościowo (i w dodatku marnie przetłumaczonej) powieści „Detektyw Diamond i śmierć w jeziorze” miał jakieś krztyny osobowości i charakteru, których Russel bohaterom dać nie potrafi.

Najgorsze w tandetnych produkcjach tego typu (także w filmach) jest to, że autor pozbawiony fantazji i polotu stara się ściśle wypełnić wymogi gatunku: musi być trup, kładzie trupa, musi być mylny trop, tworzy mylny trop, musi być fragment obrazujący ludzkie oblicze komisarza, dajemy rodzinną scenkę – wszystko w sztywnych ramach planu kompozycyjnego, co oczywiście daje nam powielaną w nieskończoność w tylu nędznych „sensacjach” konstrukcję szkieletu bez krztyny życia. Nie mam pojęcia, jak główny bohater może być aż tak bezbarwny i nijaki, psychopatyczny zabójca tak nudny i nieskomplikowany, a cała intryga tak smętna (spora liczba denatów to nie wszystko!), że nie chciało mi się nawet zbytnio jej śledzić!

Na osobną naganę zasługuje tłumacz, który mógłby sobie uświadomić, że chociaż imiona w języku niemieckim nie podlegają deklinacji, tłumaczenie na język ojczysty ma oprócz tego, że być wiernym przekazaniem treści, powinno jeszcze dostosować ją do rodzimych wymogów językowych na tyle, aby sprawiać wrażenie naturalności (czego nie mógł też pojąć tłumacz powieści „Ring” Koji’ego Suzukiego). Powinien się również zdecydować, czy tłumaczy jakieś nazwy czy nie, a nie stosować tłumaczenie i jego brak wymiennie (przypomina mi się, jak w detektywie Monku tłumacz zrobił "Cześć, koteczku" z "Hello Kitty", chociaż żadnej innej z gęsto wymienianych, ogólnoznanych marek nie ruszył). Na koniec zaś powinien przypomnieć sobie nieco o zasadach interpunkcji polskiej.

Nie potrafię znaleźć żadnych plusów na obronę tej książki, poza tym chyba, że z pewnością mogłaby być napisana jeszcze gorzej. O wiele gorzej.

3/10

poniedziałek, 21 lutego 2011

Pierścień rybaka




Jean Raspail – Pierścień rybaka
(Klub Książki Katolickiej, Poznań 2005)

„Na zewnątrz motłoch nieustannie wył i wrzeszczał. W tym zamieszaniu i panice żaden z kardynałów nie spostrzegł, że zapomniano o modlitwach i o tej regule konklawe, która nakazywała modlić się o łaskę Boską przed każdą turą głosowania. Piotr de Luna powiedział później, że głosowali bez Boga”.

Czytając ten tytuł, ma się wrażenie, że obcuje się raczej ze szkicem powieściowym niż z powieścią jako taką, tudzież z wykładem historyka pasjonata. O stylu trudno powiedzieć właściwie coś więcej ponad to, że jest poprawny, zaś język łatwy w odbiorze. Pod względem kompozycji i formy nie jest to zatem jakaś szczególnie udana ani wyróżniająca się książka, ale jestem bardzo wdzięczna Raspailowi, że zdecydował się ją napisać, a przez to zaznajomić rzesze czytelników z nieznanymi im bliżej faktami fascynującej historii, o której tak lakonicznie mówi się w szkołach. Dla tej historii właśnie warto sięgnąć po „Pierścień rybaka”.

7/10

niedziela, 20 lutego 2011

Sztuka szczęścia



Dalajlama, Howard C. Cutler – Sztuka szczęścia. Poradnik życia.
(Rebis, Poznań 2001)


Przyznam, że momentami przerażała mnie ta książka. Nie chodzi mi nawet o sam buddyzm oraz o poglądy i wierzenia Dalajlamy, bo główny pomysłodawca tej książki, amerykański psychiatra Howard C. Cutler, w ogóle nie interesował się duchowością Wschodu, niemal zupełnie eliminując z tekstu wszelkie odniesienia do nauk Buddy, ale przerażał mnie sam Cutler właśnie i wszystkie jemu podobne osoby, na których duchowy przywódca Tybetu wywiera piorunujące wrażenie.

W czasie lektury okazało się, że chociaż Cutler rzekomo jest psychiatrą, jego postrzeganie świata jest bardzo ciasne, ograniczone, akademickie, a na domiar złego nie było w nim (przed spotkaniem z Dalajlamą) tej podstawowej wrażliwości i intelektu, jakich wymagać należy od ludzi, którzy rzekomo mają pomagać innym w uporaniu się z najdelikatniejszymi kwestiami natury psychicznej.

Oto na przykład scena podziwiania pięknej panoramy, gdzie naraz Dalajlama nachyla się do jakiegoś kwiatka i pyta o jego nazwę. Cutler omal nie mdleje z zachwytu, usiłując nas przekonać, że podziwianie krajobrazu, a potem przeniesienie uwagi na kwiat, czy jakiś inny drobny przedmiot, jest znamieniem wybitnie wielkiego umysłu. Innym razem autor omal się nie popłakał, uświadomiwszy sobie (oczywiście jedynie dzięki Dalajlamie, bo najwyraźniej sam nigdy by na to nie wpadł), że nie jest bytem samowystarczalnym, lecz żyjącym we wspólnocie zależności międzyludzkich (bo sam nie wyprodukował swojej koszuli ani nie wyhodował włókien na nią).

Cutler, chociaż niby psychiatra, nie wie nawet takich rzeczy, że osoby skrajnie nieśmiałe i zalęknione bardzo często odbierane są przez otoczenie jako aroganckie i pełne pychy. Coś, co zawsze wydawało mi się najbardziej elementarnymi podstawami psychologii, dla autora jest odkrywaniem nie tylko Ameryki, ale kosmosu w ogóle (oczywiście – nie doszedłby do tego, gdyby nie Dalajlama!). Wiem, że istnieją ludzie na tyle ograniczeni intelektualnie i nierozwinięci we wrażliwości, że trzeba im takie banały, jak potrzeba życzliwości, współczucia, otwarcia na innych i chęci ich zrozumienia wpakowywać do głowy łopatą, ale jak można być psychiatrą, gdy nie ma się świadomości tak podstawowych życiowych (i – w jego przypadku – zawodowych) spraw?! (znamienne wydaje mi się, że z przytoczonych anegdot wynika, że leczenie swoich pacjentów Cutler zaczynał zawsze od chemii – antydepresantów, co przypomina mi żenujące podejście Zachodu do „normalności” w ogóle: niech ktoś choć odrobinę odstaje od reszty – nawet, gdy chodzi o zwierzę domowe! – a sięgamy po proszki).

Widzę teraz, że wszystkie mądre i naprawdę przekonujące naukowe fakty i tezy z zakresu psychologii i psychiatrii (nie żadne banały i „rewelacje”, które porażały Cutlera, a które dla każdego zdroworozsądkowego, wyposażonego w dostateczny zasób wrażliwości człowieka są oczywistościami) znajdywałam jedynie w dziełach praktykujących chrześcijan (np. „Integracja psychiczna: o nerwicach i ich leczeniu” Terruwe i Baarsa). Dochodzę do wniosku, że tylko posiadanie rozwiniętego życia duchowego może pogłębić wrażliwość i horyzont myślowy na tyle, by stać się zdolnym do autentycznego zbliżenia się do drugiego człowieka (utwierdzają mnie w tym nie tylko banały, które wstrząsały Cutlerem, ale i wydumane wywody Fromma, które przed laty jeżyły mi włosy na głowie podczas lektury książki „Buddyzm zen i psychoanaliza”, a które przypominały miejscami największe pomyłki ograniczonych założeń Freuda).

Jakiś czas temu w mediach pojawiły się ciche i nieśmiały głosy o tym, że Dalajlama być może nie jest aż takim mędrcem, intelektualistą i siłą duchową, za jaką bezkrytycznie uważa go świat. I, cokolwiek by o nim samym się nie sądziło, książka Cutlera stanowi właśnie argument przemawiający za słusznością podobnej krytyki – wynika z niej bowiem, że duchowy przywódca Tybetu wywiera wrażenie właśnie na takich jak Cutler – na ludziach o dość wąskich horyzontach, intelektualnych i duchowych, i niezbyt rozwiniętej wrażliwości (co to za psychiatra, który nie wie absolutnie nic o nieśmiałości, tudzież łatwo się irytuje i wścieka?). Czyżby naprawdę stanowili oni większość?

Autor ucina nawiązania do buddyzmu i jego filozofii (jego poradnik ma być rzekomo skierowany do wszystkich – nie tylko nie buddystów, ale i ludzi nie tylko bez religii, ale i bez jakichkolwiek duchowych poszukiwań), co już w założeniu sprowadza jego książkę do swoistego absurdu – Dalajlama nie istniałby, gdyby nie wiara w to, że jest on czternastym wcieleniem pewnego Oświeconego (czy też Wyzwolonego) sprzed wieków, od dziecka był wychowywany w tym przekonaniu i wpajano mu nauki Buddy – on jakoby nie istnieje bez buddyzmu, nie jako wielki Lama, ani jako człowiek (ze względu na to, że był chowany tak  a nie inaczej: w posłuszeństwie doktrynie o jego własnej inkarnacji, co całkowicie ukształtowało jego mentalność), tak jak buddyzm nie istnieje bez własnych dogmatów, którymi są nauczania Buddy (pomimo ignoranckiego Zachodu, który postrzega go właśnie jako religię niedogmatyczną – a przecież nawet stwierdzenie: „nie można wierzyć dogmatom” już samo w sobie jest dogmatem!). Buddyzm rzutuje na całe jego życie, przekonania, sposób postrzegania i przemyśliwania świata. Cutler mimo wszystko stara się, by przekazać tylko te porady, które będą jak najbardziej ogólne, przeznaczone jakoby dla "wszystkich". To, co jednak pozostaje, napawać może zgrozą.

Cutler co chwila powołuje się na dowody naukowe typu: „ludzie, którzy mają bliskich lepiej radzą sobie z chorobą niż ludzie samotni” albo „ludzie szczęśliwi są bardziej skłonni do niesienia pomocy innym”. Ja bez dowodów naukowych mogę mu powiedzieć, że ludzie normalni śmieją się z takich twierdzeń (Benedykt XVI przyznał, że rozbawił go artykuł głoszący, iż badania naukowe dowodzą, że czułość matek ma dobry wpływ na rozwój dziecka). Dalajlama jednak popiera opieranie się na tych dowodach, jeżeli dany człowiek nie może oprzeć się na wierze i religii, i zachęca wszystkich do zapoznawania się z wynikami podobnych badań. Przytaczane są jednak dowody takie jak: „ludzie pozostający w bliskich związkach z innymi rzadziej chorują na raka”, natomiast kiedy postawiony zostaje problem, czy kobieta powinna usunąć ciążę, wiedząc, że może urodzić kalekie dziecko, żaden z obu panów, którzy tak lubią naukę i dowody, nie wspomina nawet o naukowo udowodnionym cierpieniach płodu, który (co z łatwością było rejestrowane) ucieka w głąb łona matki przed narzędziami aborcji i rozpaczliwie, instynktownie walczy o życie podczas zabiegu, szarpiąc się nawet w kleszczach, które usiłują oderwać mu głowę.

Jest to szczególnie straszne, zważywszy na to, że Dalajlama każe nam ćwiczyć współczucie przez wyobrażanie sobie cierpień ryby na haczyku wędkarza! Natomiast problemu naukowo dowiedzionego cierpienia ludzkiej istoty nawet nie porusza. Stwierdza: „(...) nikt tak naprawdę nie wie, co będzie lepsze na dłuższą metę. Nawet jeśli to dziecko urodzi się z wadą, być może długofalowo takie rozwiązanie okaże się lepsze dla matki, rodziny lub jego samego. Istnieje również możliwość, że właśnie biorąc pod uwagę długotrwałe konsekwencje, lepiej byłoby przerwać ciążę. Kto ma jednak podjąć decyzję?  To jest naprawdę niezwykle trudna sprawa”. Wniosek – łowienie ryb to bezsprzecznie czyste bestialstwo, rozrywanie żywego ludzkiego ciała czującej istoty, której krzyku nawet nie usłyszymy, już niekoniecznie. I co z tego że mamy naukowe i rozstrzygające dowody tego „niemego” cierpienia? Przyznać jednak trzeba, że taka wybiórczość w powoływaniu się na dowody naukowe i przykłady cierpienia istot żywych bardzo pasuje do kogoś, kto uważa, że wybór religii porównać można do wybierania potraw w restauracji.

Podsumowując – rewelacje Dalajlamy, które tak głęboko oddziaływają na amerykańskiego psychiatrę (postaraj się zrozumieć innych, nie pozwól, by gniew i zawiść miały nad tobą władzę, nie potępiaj i nie przekreślaj ludzi z marszu, nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe, szanuj inne kultury i religie, kieruj się miłością i życzliwością), dla każdego człowieka rozumnego i wrażliwego są oczywistościami. Jeżeli ktoś mi powie, że książka ta nauczyła go czegoś nowego, rozwinęła jego wrażliwość bądź odmieniła spojrzenie na świat, pozostanie tylko zapłakać nad kondycją ludzkości.

poniedziałek, 14 lutego 2011

Jądro ciemności



Joseph Conrad – Jądro ciemności
(Greg, Kraków 2005)

Niekiedy artysta robi coś nie całkiem na poważnie, w ramach odskoczni, relaksu czy ćwiczenia. Czasem rezultat takiego działania przynosi zupełnie nieoczekiwanie skutki.

Wie o tym dobrze Bobby McFerrin, niezwykle płodny i pomysłowy muzyk, dla którego wielkie znaczenie ma kontakt z publicznością, a w swej twórczości stara się wykorzystywać możliwości ludzkiego głosu a nawet... dźwięki uderzanego rękami ciała. W ramach ćwiczenia ułożył on kiedyś piosenkę „Don’t worry be happy”, która nie tylko okazała się ogólnoświatowym hitem, ale stała się nieodłącznym elementem kultury (tytułowa fraza weszła na dobre do języka). Niewiele osób potrafi wymienić jakiekolwiek inne utwory artysty (ja, przyznaję to, znam jeszcze „Thinking about your body”, który bardzo lubię). Coś podobnego przytrafiło się Josephowi Conradowi, który napisał „Jądro ciemności” w ramach odskoczni od pracy nad powieścią „Ocalenie”. Rezultat? Wszyscy kojarzą „Jądro ciemności”, nawet jeżeli nigdy go nie czytali, a przeważająca większość nigdy nie słyszała o „Ocaleniu”. Sama zaś powieść uznawana jest za jedno z najwybitniejszych dzieł literatury angielskiej wszech czasów i wielkim osiągnięciem literatury w ogóle!

Przyznaję, że trochę ociągałam się przystąpieniem do czytania, a wszystko przez „Lorda Jima” – jednej z najgorszych, najnudniejszych i najprzykrzejszych lektur szkolnych, jakie przeczytałam od deski do deski w poczuciu nieznośnego obowiązku, a co wspominam jako istną mitręgę. Być może dzisiaj doceniłabym piękno stylu i wysublimowany język autora, ale „Lord Jim”, podobnie jak pilot Pirx Lema, pozostawili po sobie traumę podobną do zatrucia pokarmowego, na które nie tylko moja jaźń, lecz całe ciało reaguje mdłościami i dreszczem. Na szczęście, nasz powichrowany system szkolnictwa, który wyświadcza umysłom młodych więcej szkody niż pożytku, nie zmusił mnie do czytania „Jądra ciemności” – na szczęście, bo nie chciałabym czuć wstrętu do tak wspaniałej książki.

Język, styl, pomysł, kompozycja... Wszystko tu jest niemal doskonałe i godne podziwu. Enigmatyczność samej historii, przedstawianie procesu myślowego narratora, opisy zwiększające uczucie eteryczności i tajemnicy, a przy tym przekazujące żar i grozę sekretnej, dusznej i niepojętej jak samo serce ludzkie Afryki... Ludzkość wyłoniła się z ciemności i w niej przepadnie, blask cywilizacji zbyt słaby jest i nikły, zdaje się mówić autor. Ale ta króciutka powieść stawia wyłącznie pytania, nie wyjaśnia, nie odpowiada – nakreśla raczej cień we mgle i grę świateł na jej szarości, nie zbliżając się do klarownego zarysu. Bo to nie tylko opowieść o ciemności serca i niepojętości świata, ale też o niemożliwości zrozumienia drugiego człowieka, samego siebie, a także – co dla mnie osobiście wydaje się najważniejsze – daremności prób przekazania tego wszystkiego innym.

Arcydzieło? Jedyny powód, dla którego powstrzymywałabym się od używania tego słowa w odniesieniu do „Jądra ciemności”, to zbyt częsta tendencja czytelników do podchodzenia z więcej niż nabożną czcią do pewnych książek, co albo każe im trwać w sztucznie wytworzonym, jak gdyby obowiązkowym i wymaganym zachwycie (i lęku przed przyznaniem, że się po prostu nie rozumie), albo głębokie rozczarowanie, wynikające z tego, że wbrew domyślnym obietnicom nie osiągnęliśmy wyższego poziomu świadomości i mocy stąpania po wodzie. Doradzam przeczytanie, ale bez stawiania sobie oczekiwań i życzeń – tylko wtedy doceni się dzieło takie jak to.