Andreas
Eschbach – Gobeliniarze
(Solaris,
Olsztyn 2004)
“W zagubionej galaktyce, na wszystkich skolonizowanych planetach, mężczyźni trudnią się tkaniem gobelinów z włosów swoich żon i córek. Kobierce mają zdobić pałac cesarza. Cały system społeczny i ekonomia tych światów jest podporządkowana temu jednemu celowi tkaniu włościanych gobelinów. Pewnego dnia przybywają obcy, którzy mówią, że cesarstwo rozpadło się i cały trud cechu tkaczy idzie na marne. Tymczasem z kosmosu wciąż przybywają statki kosmiczne po kolejne partie kobierców...”
Pierwsze, co zwraca uwagę to okładka. Nie widać tego na tak
małym obrazku, ale pan z mieczem ma tak „bezcenną” minę – nieźle podsumowującą
ten szkaradny kolaż – że naprawdę trudno mi uwierzyć, że ktokolwiek w
wydawnictwie dał pozwolenie na użycie owego odstraszającego projektu.
Drugie to słowa autora na początku książki, zapewniające, że na
pewno nigdy, przenigdy nie zapomnimy jego historii. Przypomina mi to pewną
self-publisherkę, która na pierwszej stronie swej powieści napisała, że jej
książka, cytując dosłownie, „jest ciekawa”.
Teraz muszę się przyznać, że właściwie nie przeczytałam tej
książki – przeleciałam przez nią, przeskakując akapity i całe strony, nie
potrafiąc znaleźć nic, co mogłoby mnie zatrzymać – na pewno nie mógł to być
nadzwyczaj prosty, suchy styl narracji. Pozostało mi przekartkowywanie, w celu
wyłowienia pomysłu. I jakiś tam pomysł rzeczywiście jest. Szkoda tylko, że tak
przeraźliwie naciągany.
Wiem, że to jest naprawdę mało realistyczna bajka, przy czytaniu której najlepiej schować rozsądek i logikę głęboko, głęboookooo do szuflady, ale i tak
bardzo, bardzo ciężko jest mi przełknąć fabułę, w której nie jest problemem
wypchnąć system słoneczny poza wszechświat za pomocą specjalistycznych maszyn,
natomiast nie da się nijak spowodować, by łysemu rosły włosy.
Najlepsza niemiecka fantastyka? Dziękuję za resztę w takim
razie.